Właściwie nie potrafię stwierdzić, czy film mi się podobał... Na pewno miło jest obejrzeć nową animację, której głównym środkiem jest kreska rysownika, a nie trójwymiarowa grafika komputerowa. O fabułę, jak też dynamikę nie specjalnie tu chodziło, więc nie ma co się nad tym rozwodzić. Humor pełnił raczej rolę dyskretnego dodatku.
Naczelną właściwością „Tria z Bellville” była charakterystyczna estetyka, wytwarzająca oryginalny klimat. Osobiście bardzo wysoko cenię myszkowanie po marginesach i zakazanych zaułkach stylistyk. W dzisiejszych plastikowych czasach estetyka brzydoty wydaje mi się cenna i ciekawa... W tym filmie doprowadzona została jednak do granicy (mojej) wytrzymałości. W świecie „Tria z Bellville” wszystko jest zmurszałe, rozpadające się, nędzne i stare. Każda z postaci jest obrzydliwie wykrzywioną karykaturą – tym bardziej drastyczną, że bezpośrednio odwołującą się do rzeczywistości. Hiperrealistyczna warstwa dźwiękowa jeszcze potęguje to wrażenie. Pojawiająca się w sekwencjach amerykańskich konwencja retro nie służy sentymentalnemu rozrzedzeniu atmosfery, a raczej spycha ją w jeszcze głębszą starość i beznadzieję...
Z filmu promieniują więc smutek i rozkład. Jak napisałem ustawia to jednak „Trio” NA GRANICY wytrzymałości, a nie poza nią. W moim przypadku klimat ten podziałał wręcz hipnotycznie: z wyraźnym uczuciem niesmaku oglądałem film oczarowany. Należałoby więc uznać go jednak za udany...
„Trio” polecam wyłącznie odpowiednio wyrobionym łowcom specyficznych „zaułkowych” klimatów. Ale za to gorąco.